Franio

Dziś ani o gotowaniu, ani o podróżach. Dokładnie tydzień temu, wracając od weta z kocicą, pod jednym z sąsiednich bloków zobaczyłam kota. W zasadzie resztki kota. Skóra i kości obleczone liniejącym, wyrudziałym futrem, zaklejony ropą pyszczek, apatycznie siedział pod blokiem. Dał się pogłaskać. Pobiegłam do domu, zostawiłam kocicę, złapałam transporter i biegiem z powrotem. Kota nie było. Wróciłam następnego dnia, namierzyłam karmicielkę, potem drugą, koniec końców udało mi się kota złapać i zawieźć do weta. Niestety, test na choroby wirusowe, a wyniki krwi następnego dnia nie pozostawiły złudzeń, że jedyne co można dla Frania zrobić, to pomóc mu odejść. Zasnął spokojnie 7 października.

Karmicielka powiedziała mi: Paaani, ten kotek to już dawno tak choruje, ale co ja mogę. Franio żył przez wiele lat w pustostanie na osiedlu, potem, gdy poczuł się źle, przeniósł się do piwnicy w bloku - szukał pomocy. Ludzie zawiedli. Codziennie mijali cierpiącego w milczeniu kota i nikt mu nie pomógł. Jakby był niewidzialny. Bo praca, bo dzieci, bo zakupy, bo to tylko kot... A on tam siedział, miesiąc za miesiącem i czekał na pomoc.

Płakałam nad Franiem, a z drugiej strony czułam gniew. Na los, na franiowego pecha, a przede wszystkim na ludzką obojętność. Jesteśmy najmniej udanym projektem Matki Natury.

Franio

Franio

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.