Kiedy spojrzymy na zarys Afryki, na jej północno-zachodni kraniec, mniej więcej na wysokości Casablanki, a potem przesuniemy wzrok kawałek w lewo, na bezmiarze oceanu zauważymy kilka kropek. Te położone najwyżej to Azory. Te na dole to Wyspy Kanaryjskie. A między nimi samotny punkcik. To Madera. Odkryta w XV wieku przez Portugalczyków, dziś jest regionem autonomicznym Portugalii. Wenecki podróżnik Alvise Cadamosto opisał, jak pierwsi osadnicy, chcąc przygotować tereny pod uprawy wylesiali Maderę po prostu ją podpalając. Pożary były tak gwałtowne, że sami podpalacze musieli schronić się w oceanie i spędzili tam dwa dni. I choć gdzieniegdzie ocalały fragmenty pradawnych lasów wawrzynowych, większość porastającej ją obecnie roślinności to wtórne nasadzenia, które nie były najtrafniejszym pomysłem.

Madera jest zwana wyspą - ogrodem. Łagodny i przyjazny klimat oraz duża ilość opadów sprzyjają uprawom i dzikiej roślinności. Na Maderze uprawia się trzcinę cukrową i winorośl, z której powstaje słynne wino wzmacniane madera.

Odwiedziłam Maderę w drugiej połowie marca. Temperatura między 16 a 22 stopnie, piękne niebo i mnóstwo kwiatów były cudownym kontrastem dla smutnej jeszcze aury w Polsce. Po rocznym uwięzieniu w domu możliwość wypicia kawy w kafejce i zjedzenia obiadu w knajpkowym ogródku, jak za starych czasów, były wspaniałe i dołujące jednocześnie, bo dojmująco uzmysławiały, co odebrała nam pandemia.

Funchal - stolica Madery - jest uroczym miastem, którego najstarsza część skupia się wokół zatoki, a nowsze dzielnice zajmują stoki otaczających je gór, w układzie amfiteatralnym, jak kibice na stadionie. A jeśli już o tym mowa, to obecnie największą chlubą Madery jest pan noszący nazwisko dos Santos Aveiro, dwojga imion: Christiano Ronaldo. Madera jest z niego tak dumna, że uczyniła go patronem lotniska, a także poświęciła mu małe muzeum oraz pomnik (z powodu pandemii muzeum jest zamknięte).

Niestety, kilka innych obiektów, które planowałam zobaczyć również było niedostępnych, w tym klasztor św. Klary i muzeum Quinta das Cruzes.

Udały się za to dwie wycieczki zorganizowane przez Dragon Tree Travel (www.dragontreetravel.com), której właściciel od lat mieszkający na Maderze Polak, postawił sobie za cel pokazanie Madery off road, dzikiej, niedostępnej, niezadeptanej. Wizyta w centralnej i wschodniej części wyspy pozwoliły zapoznać się z mniej i bardziej znanymi atrakcjami wyspy, w tym z Doliną Zakonnic, Trompico, Camara da Lobos, Santaną, przylądkiem św. Warzyńca. Wjazd na trzeci co do wysokości szczyt wyspy - Pico do Areiro oraz spacer wzdłuż lewady również znalazły się w programie. Wytchnieniem były też wizyty w ogrodach tropikalnym i botanicznym.

Kiedy pasja do czytania przerodziła się w chęć stworzenia czegoś własnego - nie pamiętam. Pewnie była to naturalna konsekwencja, chęć zmienienia się z odbiorcy w twórcę, wejścia w świat wtajemniczonych, tych czarodziejów, którzy potrafią garść liter zmienić w wehikuł czasu, pokarm dla wyobraźni, cegiełki wiedzy i wszystko to, czym potrafią być dla nas książki. Ich konkretność, waga, zapach... jakoś nie mogę przekonać się do ich e-formy, ciągle na krańce świata targam ze sobą tomy. Mało który przedmiot jest dla mnie tak ważny. Dlatego też długo starałam się zostać tłumaczem; choć z sukcesem przeszłam proces weryfikacji w paru wydawnictwach, jakoś nie przełożyło się to na zlecenia. Aż va banque, przestałam prosić, a napisałam tupeciarskiego maila do jednego w wydawnictw. I dostałam zlecenie. I poszło...

W tym roku mija 15 lat. W tym czasie przetłumaczyłam prawie 20 książek (niektórych nie ma na zdjęciu). Właśnie oddałam kolejne tłumaczenie. Biografia znanego reżysera, wojskowość mongolska, wojna hiszpańska, kulinaria... proces tłumaczenia, a potem szukania i weryfikacji źródeł, wiedza, którą dzięki temu ciągle powiększam, ale też ucieczka od monotonii pracy w korpo, to ogromna zaleta, ale nic też nie może się dla mnie równać z chwilą, gdy do rąk trafia efekt mojej pracy. Może w końcu napiszę coś swojego (ponoć większość w nas ma w sobie książkę). Ale póki co patrzę na moje prawie pół metra książek i jestem dumna jak cholera 🙂


Nabiał. Nie mogę obejść się bez sera, twarogu czy jogurtu. Łatwiej mi nie jeść mięsa niż nabiału. Jogurt naturalny czy grecki to stały element mojej diety, jako dodatek do ukochanego Bircher muesli (kto nie jadł, polecam, cudowna sprawa), sałatek, mizerii, tzatzików i wielu innych. Konia z rzędem temu, kto w dostępnych w sklepie jogurtach znajdzie ten, który ma jedynie słuszny skład: mleko i kultury bakterii. Mleko w proszku, mleko odtwarzane, guma guar, sorbitol, srytol... masakra. Dylemat miałam długo, bo w mojej kuchni już miętowego opłatka nie da się już zmieścić, ale ponieważ remont i tak muszę zrobić i szafek przybędzie, skorzystałam z okazji w jednej z sieciówek i nabyłam jogurtownicę.

To miłe urządzenie umożliwia produkcję domowego jogurtu po prostu utrzymując słoiczki z mlekiem i bakteriami we właściwej temperaturze. Wcześniej próbowałam robić jogurt i kefir domowym sposobem, stawiając pojemniki przy kaloryferze, ale uzyskanie właściwych warunków nie jest proste, więc raz się udawał, a raz nie, a zabawy trochę z tym było. A teraz voila! Podgrzewam mleko (jestem wierna Piątnicy, choć mam w planie upolować mleko od krowy, a także poeksperymentować z mlekiem roślinnym), studzę do temperatury ok. 45 stopni, dosypuję kultury bakterii (do nabycia np. w sklepach ze zdrową żywnością, grzybki kefirowe również), mieszam, przelewam do słoiczków, prztykam guziczkiem i idę spać. Rano mam 7 słoiczków gęstego, pysznego jogurtu. Dowód: koty wciągają go nosem, choć sklepowego nie tykają nawet łapką :). Kolejne partie możne również uzyskać z jogurtu już gotowego, choć i tak co jakiś czas trzeba dodać świeżych kultur. Jeśli chodzi o uzyskanie jogurtu z takiego kupionego w sklepie, można próbować, warunek, że musi to być jogurt niepasteryzowany, a taki niełatwo dostać.
Jeśli więc jesteście jogurtożerni, takie niepozorne urządzenie z pewnością Wam się przyda.

Ogórek mysi, ogórek meksykański. Wyglądają jak miniaturowe arbuzy, a smakują jak ogórek z nutką melona, są chrupkie i orzeźwiające. Mają wielkość winogrona. Można je chrupać solo lub dodawać do sałatek, ja z powodzeniem zastąpiłam cucamelonem ogórek w klasycznej sałatce greckiej.

Szybka i pożywna sałatka na śniadanie lub kolację. 2 porcje

1 opakowanie miksu sałat (ten ze zdjęcia zawiera sałatę lodową, radicchio, kapustę i kukurydzę)

2 małe puszki ciecierzycy

2 pomidory

2 jajka "0"

świeże zioła (np. bazylia, zielona pietruszka)

płatki chili, sól, pieprz, oliwa, sok z cytryny, tabasco - wg uznania i smaku

odrobina masła

Jaja rozbełtać (pojedynczo) i na odrobinie masła usmażyć cienkie omlety. Lekko przestudzić, zwinąć w ruloniki i pokroić jak makaron. Na talerz wyłożyć sałatę, pokrojonego w ósemki pomidora, ciecierzycę. Na wierzchu rozłożyć omlet, posypać posiekanymi ziołami, doprawić do smaku. Ja podałam ją z opieczonym w tosterze chlebem gruzińskim z odrobiną masła i pieczonego czosnku.


Te przepyszne wietnamskie naleśniki jadłam w warszawskiej knajpce #Vietnamka i absolutnie mnie oczarowały. Chrupiące, dość tłuste placki, wypełnione plastrami długo gotowanego boczku i kiełkami, rwane i jedzone placami po zawinięciu w tajemnicze liście i namoczeniu w pikantnym sosie. Wypełnienie może jednak zależeć od fantazji, podaję więc przepis na moją wersję banh xeo.

Naleśniki

Bazowałam na gotowej mieszance, jednak proporcje są proste: 2/3 mąki pszennej, 1/3 ryżowej, sól i łyżeczka kurkumy. Do tego 1 jajko, tyle wody, żeby uzyskać konsystencję ciasta naleśnikowego, duża szczypta gałki muszkatołowej i drobno posiekana szalotka. Ciasto zmiksowałam z blenderze kielichowym i dałam mu chwilę do namysłu.

W międzyczasie przygotowałam farsz: krótko obsmażyłam stek na patelni grillowej, a następnie pokroiłam go w cienkie plastry. Na mandolinie poszatkowałam młodą marchewkę w cieniutkie wióry. Do tego mieszanka sałat i pikantno-słodki sos bananowy (do kupienia w sklepach internetowych np. www.czylichili.pl).

Cienkie naleśniki usmażyłam na oleju z pestek winogron, lejąc go dość sporo, ponieważ ze względu na mąkę ryżową placki są dość sztywne i kruche.

Każdy naleśnik posmarowałam sosem bananowym, dodałam sałatę i marchewkę, plastry steku, pieprz, sól i sezam do smaku. Zwinęłam i pożarłam paluchami - pyszne było! Polecam 🙂

Jestem wielką fanką tart. Zarówno wytrawnych (czyli quiche) jak i na słodko. Tarta Tatin (na słodko) czy quiche Lorraine to absolutne klasyki, ale jeśli puści się wodze kulinarnej fantazji, ilość kombinacji ciasta, farszu i "wypełniacza" jest nieskończona! Moje ulubione kombinacje to brokuły z czosnkiem, brokuły ze szpinakiem, szpinak z duszonym porem, szparagi ze śmietaną i świeżym tymiankiem. Zalana masą z jaj, mleka, śmietanki i przypraw, i zapieczona, tarta jest świetnym obiadem na kilka dni. Podana z tzatzikami lub surówką z marchewki stanowi pełnowartościowy posiłek.

Amerykańskie zwyczaje kulinarne przeszły poważną reformę. W dużych supermarketach pojawiły się bardzo rozbudowane działy oferujące świeże warzywa, owoce, sałatki, przekąski owocowe i warzywne, powstało sporo miejsc, gdzie można zjeść sałatki, wrapy i kanapki z przewagą warzyw i różnymi gatunkami pieczywa, a także gdzie można wypić świeżo wyciskany sok. Jak twierdzą ludzie, którzy w Stanach bywali wcześniej, 10 lat temu było to jeszcze nie do pomyślenia. Standardem były raczej przekąski w stylu:

Jednak pozostało wiele miejsc "z klimatem", tzw. diners, albo rodzinnych knajpek U Joego, gdzie na śniadanie można wrąbać stek z frytkami i popić kawą z cukrem i śmietanką, dolewki w cenie, albo ziemniaczane krokiety, jajka, bekon i pancakes 🙂 albo huevos rancheros, czyli jajka po farmersku.

Przyznam się, że takie miejsca mnie oczarowały, mają niepowtarzalny klimat, choć jedzenie nie zawsze mu dorównuje. Siedzi się tam z przyjemnością, obserwując otoczenie. Knajpki takie znamy z niezliczonych amerykańskich filmów 🙂 i choć nie spotkałam archetypicznej kelnerki w fartuszku, żującej gumę i noszącej buty ortopedyczne, to siedzenie przy śniadaniu w takim starutkim dinersie z szafą grającą na każdym stoliku "robiło mi dzień", przepraszam purystów.

 

 

Jedną z inspiracji była pyszna sałatka, którą postanowiłam na stałe włączyć do repertuaru dań biurowych, ponieważ jest sycącym i smacznym daniem do zabrania w pudełku do fabryki. Jest łatwa i szybka do zrobienia.

Sałatka z kurczaka z migdałami i żurawiną

1 ugotowana pierś kurczaka (ja gotowałam w wodzie z dodatkiem liścia laurowego)

garść suszonej żurawiny

garść rozdrobnionych migdałów (najlepiej słupki, ale płatki też będą ok) lekko podprażonych

i teraz opcje:

pomidor świeży, sparzony, obrany ze skórki, wypestkowany i pokrojony

1/2 małej czerwonej cebuli, posiekana drobno i sparzona (dzięki temu nie zdominuje sałatki)

albo:

1 gałązka selera naciowego

Pierś kurczaka, dodać warzywa, żurawinę i ostudzone migdały. Przygotować sos z 1 łyżki majonezu i 1 łyżki jogurtu greckiego, doprawiony solą, pieprzem i chili lub ostrą papryką (wg smaku). Wymieszać z sałatką, odstawić na chwilę, aby się "przegryzło".

Podawać jako sałatkę lub w formie wrapa, zawinięta w wyłożone liśćmi sałaty tortille.

Dawno, dawno temu pewien zębaty demon zakochał się w śmiertelniczce. A ponieważ był zazdrosny, zamieszkał w jej waginie i odgryzał interes każdemu, kto próbował zbliżyć się do jego wybranki. Zdesperowana pani poprosiła o pomoc kowala, który zrobił fallusa ze stali. Demon dziabnął, zaryczał i poleciał zająć sobie kolejkę do chirurga szczękowego, a pani oraz kowal żyli długo i szczęśliwie. Na pamiątkę tego zdarzenia w podtokijskim Kawasaki, w kaplicy Kanayama czci się odnośną część ciała. Tyle legenda. W rzeczywistości kult penisa jest rozpowszechniony na całym świecie, wystarczy wspomnieć ityfalliczne przedstawienia boga Mina ze starożytnego Egiptu, legendy bhutańskie czy południowoamerykańskie. To odwieczne wierzenia związane z płodnością, a więc z kontynuacją życia, a także powodzeniem. Kaplica Kanayama od XVI wieku była miejscem, do którego pielgrzymowały lokalne prostytutki, bowiem wierzyły, iż to uchroni je przed chorobami wenerycznymi. Samo Kanamara Matsuri (czyli Święto Stalowego Penisa) wprowadzono w 1969 roku i jest raczej atrakcją turystyczną. Główny obiekt weneracji - wielki różowy fallus został ufundowany przez drag queen o pseudonimie Elizabeth. Święto, które odbywa się w pierwszą niedzielą kwietnia przyciąga tłumy. W radosnej procesji, którą otwiera mężczyzna w masce demona i kobieta w tradycyjnym kimonie, przez miasto przenoszone są trzy kaplice (mikoshi) zawierające wielkie fallusy: czarny, różowy i kamienny. Niosący je mają na sobie różowe kimona i takież peruczki, rytmicznie podskakują i skandują przy tym. Przed kaplicą stoją wielkie drewniane fallusy, na których można sobie pyknąć słitfocię 😉 Jest też kowadło z fallusem, na pamiątkę dzielnego kowala. Oczywiście Japończycy wykorzystują święto jako okazję do ucztowania na świeżym powietrzu, opychając się pysznościami z porozstawianych wszędzie kramików z okonomyiaki (placki na bazie kapusty z rozmaitymi dodatkami), tako-yaki (małe pączki z kawałkami ośmiornicy), yakitori (pieczone na grillu różnorodne szaszłyki) i innymi. Można również zakupić świąteczne słodycze i lizaki oraz pokibicować panom, rzeźbiącym świąteczne pamiątki z daikonu (czyli rzepy. Kto pamięta skecze   o rzepie i tentego z Czarnej Żmii? :)) Jest to naprawdę sympatyczne, radosne święto, a dochody z niego są przeznaczane na walkę z AIDS.

Bedąc w Kawasakidaishi warto również odwiedzić śliczną świątynię Kawasaki Daishi.

Informacje praktyczne: Kanamara Matsuri odbywa się raz do roku, w pierwszą niedzielę kwietnia (w tym roku było 2 kwietnia). Świątynia Kanayama jest położona nie w samym Kawasaki, ale kawałek za nim, z dworca łapiemy kolejkę podmiejską i wysiadamy na stacji Kawasakidaishi. W dzień świąteczny są tam nieprzebrane tłumy.

Od jakiegoś czasu przyjaciele natykają się w mojej kuchni na dziwne fioletowo-brunatne kulki. Zwykle pada przy tym podszyte lekką nieufnością pytanie - Co to? To marakuja 🙂

Choć większość z nas o nie słyszała, ale w Polsce jest jeszcze mało znana i dość trudna do kupienia. Najczęściej można ją dostać w sklepach Biedronki.

Męczennica jadalna, passiflora, AKA marakuja to pnącze pochodzące z Ameryki Południowej, a stamtąd rozprzestrzeniła się na obszar Azji, Afryki, a także na Azory.

Owoce marakui mają postać owalnych lub okrągławych kul, w których gąbczasta otoczka skrywa soczysty, aromatyczny słodko-kwaśny miąższ z licznymi pestkami.

Niedojrzałe owoce są gładkie, marszczą się w miarę dojrzewania (jako rzecze Gordon Ramsay, im marakuja gorzej wygląda tym lepiej). Miąższ marakui można zjeść po prostu łyżeczką lub wykorzystać do deserów.

Ciekawostka: na Azorach z owoców marakui produkowany jest przepyszny napój gazowany KIMA, z pływającymi pestkami.

marak marak2 marak3