Studia i katastrofa

Na studia przeniosłam się do innego miasta. Mieszkanie w wynajmowanym sublokatorskim pokoiku u niezapomnianej p. Ani, choć kuchnia była do dyspozycji bez ograniczeń, zajęcia i życie studenckie nie sprzyjały rozwijaniu umiejętności. Słoiki od rodziców, taskane co dwa tygodnie z domu, obiadki w Karaluchu (czyli nieistniejącym już niestety barze mlecznym Uniwersytecki) oraz odkrycie produktów w torebkach - sosów do makaronu, zupek chińskich, etc. - to była podstawa mojej ówczesnej diety. P. Ania stawała czasem w kuchni i mówiła: Żebyś ty, po takiej szkole, gotowała sos z torebki, to już naprawdę koniec świata.

Studia zleciały, trzeba było poszukać pracy, wyprowadziłam się do innego mieszkania, a fiesta żywienia się torebkami trwała w najlepsze. Apogeum osiągnęłam, gdy zaczęłam pracować w firmie, która owe torebki produkuje. Nieskrępowana dostępność margaryn, torebek, zupek z kubka, chińskich itp. przy braku czasu i sił na coś bardziej wymyślnego była zbyt kusząca, by nie skorzystać. No i skończyło się, jak się skończyć musiało - totalną zapaścią całego organizmu. Wysiadł mi żołądek, wątroba, pojawił się zespół jelita wrażliwego oraz potężna nerwica połączona z okresową agorafobią. Utyłam. Nie mając jeszcze 30 lat byłam wrakiem.

To był moment otrzeźwienia. Poczytałam sobie, jak produkuje się margarynę. Zapoznałam się ze składem torebek. Dopuściłam do siebie refleksję, że niezmywalny tłusty osad, który pojawiał się na patelni po smażeniu placków "ziemniaczanych" z torebki nie jest raczej świadectwem całkowicie naturalnego składu tychże. Zaczęłam czytać dostępną literaturę o chemii spożywczej, dodatkach, żywności wysokoprzetworzonej. Czułam się jak składowisko odpadów chemicznych.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.